Dzisiaj recenzja chyba już wszystkim znanego kremu, a w zasadzie emulsji do twarzy i ciała Cetaphil marki Galderma.
Kosmetyk ten popędziłam kupić w kwietniu po usłyszeniu o nim zachwytów w internecie.
Niezwykle podobał mi się fakt, że cena (ok.30-35 zł w zależności od apteki) była rewelacyjna w stosunku do pojemności (aż 250 ml).
Moja skóra od jakiegoś czasu stała się dziwna. Nigdy nie miałam problemów ani z przetłuszczaniem, ani z suchością. Ale to niestety uległo zmianie mniej więcej pod koniec 2010 roku. Zauważyłam, że coraz częściej skóra się błyszczy i staje się po prostu tłusta. Postawiłam wtedy na gruntowniejsze oczyszczanie przy użyciu kosmetyków i… było jeszcze gorzej, bo skóra tak czy siak pozostała tłusta, ale w wyniku nadmiernego oczyszczaniu stała się również odwodniona.
Tak więc usłyszawszy o kremie Cetaphil uznałam, że to może być moje zbawienie.
Od połowy kwietnia używam go codziennie (wydajność jest świetna, bo na dzień dzisiejszy mam go jeszcze ok. połowę). Krem ma leciutką, emulsyjną konsystencję, bez zapachu. Po nałożeniu na twarz skóra staje się mięciutka, gładka i nawilżona, suche skórki znikają. Jednak pozostaje tłusta, błyszcząca warstwa, która nawet po nałożeniu małej ilości kremu nie wchłania się całkowicie. Niestety podkład nałożony na niego troszkę się wałkuje, po przypudrowaniu mat utrzymuje się tylko przez chwilę. Mam wrażenie jakby skóra pod tym kremem się „dusiła”. Postanowiłam, że będę go używać tylko na noc, co by rano moja buźka była gładziutka i nawilżona jak pupcia niemowlaka:-) Jednak teraz mogę stwierdzić śmiało, że po tym kremie moja skóra przypomina raczej tarkę- pełno na niej grudek, krostek i zaskórników (tych otwartych i zamkniętych). Stan taki osiągnęłam właśnie dzięki kremowi Cetaphil, na opakowaniu którego producent szumnie pisze, że „produkt jest niekomedogenny” (czyli nie zapychający porów). W moim przypadku okazało się to bzdurą (choć nie u wszystkich może tak być, o czym świadczą jego znakomite recenzje w wizażowej zakładce- KWC).