Na blogerskim spotkaniu w Katowicach wpadły mi w ręce
kosmetyki kompletnie nieznanej mi marki May to Be. Przyznaję szczerze, że dość
ostrożnie do nich podeszłam. Wśród kilku kosmetyków postanowiłam wypróbować
tylko dwa, reszta pewnie powędruje w świat.
Tusz to jeden z kosmetyków, które bardzo lubię testować,
dlatego May to Be poszedł w obroty. Opakowanie jest zwyczajne, standardowe i
nie urzekło mnie jakoś specjalnie. Szczoteczka do złudzenia przypomina mi tą w
testowanym przeze mnie dawno temu tuszu Sensique- jest mała, wąska i ma
tradycyjne włosie.
Moje rzęsy nie są jakoś specjalnie wymagające, brakuje im
jedynie długości. Tusz May to be sprawdził się na nich dość średnio i nie
spowodował efektu „wow”, ale na dzień efekt nawet mi się podoba. Naturalne,
niesklejone rzęsy- tego potrzebuję malując się do pracy. Na większe wyjście
pewnie wybrałabym inny tusz, bo tą maskarą dramatycznego efektu nie uzyskacie. Ważnym
plusem dla mnie jest też to, że tusz wytrzymuje u mnie na rzęsach od 5.30 rano do
samego wieczora, nie kruszy się, nie osypuje i nie odbija w ciągu dnia.
Wśród kosmetyków marki May to Be znalazło się u mnie też
trio cieni, którego kolory w opakowaniu bardzo mi się spodobały, dlatego
postanowiłam ich spróbować.
Niestety po otwarciu bardzo się rozczarowałam, bo cienie
mają słabą pigmentację, a podczas rozcierania praktycznie nic z nich nie
zostaje, dlatego też nie wrzucam zdjęcia z makijażem, po prostu niczego na nim nie widać. Nie wiem czy wszystkie cienie tej marki mają taką jakość, całkiem
możliwe, że trafiła mi się taka lipna paletka. Być może spiszą się u dziewczyn,
które zaczynają przygodę z makijażem, ale ja już przyzwyczaiłam się do jakości
Inglota, Maca czy Urban Decay i moim zdaniem te cienie są po prostu słabe, choć
pewnie cenowo wypadają o wiele korzystniej.
- dostępność i cena: niestety nie znalazłam nigdzie
informacji na ten temat