Dzisiaj o moim ulubionym zdzieraku, czyli pewnie wszystkim
już znanym peelingu kawowym.
To mój niekwestionowany ulubieniec, do którego zawsze wracam
po krótkotrwałych romansach z różnymi drogeryjnymi peelingami.
Przekonałam się do niego już dawno temu, choć początki były
trudne i przed spróbowaniem podchodziłam do niego sceptycznie.
Peeling sporządzam z kawy mielonej (kupuję zawsze taką
najtańszą), soli, wody oraz olejku.
Wykonanie jest bardzo proste i szybkie: 2 łyżki kawy,
łyżeczka soli, 2-3 łyżki wody i kilka pompek olejku (wg uznania).
Peeling fantastycznie zdziera zrogowaciały naskórek, jest
mocny dzięki kryształkom soli i doskonale natłuszcza dzięki olejkowi.
Możemy oczywiście wykonać peeling z samej kawy, nie dodając
soli- wtedy będzie łagodniejszy. Olejku też dodajemy wg własnych potrzeb i
upodobań, możemy też z niego w zupełności zrezygnować. Ja dodaję porzeczkowego olejku Alverde, by go jak najszybciej zużyć ;-)
Po użyciu kawowego peelingu skóra jest niesamowicie gładka i
delikatna- bez porównania do drogeryjnych zdzieraków. Uwielbiam to uczucie!
Mieszanina ma jednak istotną wadę- strasznie brudzi wannę,
więc potem trzeba się namachać żeby posprzątać jej pozostałości. Dla mnie też
zapach nie należy do przyjemnych- to dlatego, że nie lubię kawy, ale z
pewnością kawoszom nie będzie przeszkadzać ;-)
Po porządnym masażu tym peelingiem skóra może być bardzo zaczerwieniona, ale to normalne wskutek tarcia i zwiększenia ukrwienia. W moim przypadku po kilkunastu minutach nie ma już śladu po czerwonych plackach.