Wielki
boom na produkty australijskiej firmy Aussie ogarnął internet już kilka dobrych
lat temu. Pamiętam jak wzdychałam do słynnej 3-minutowej maski, kiedy jeszcze
nie była dostępna w Polsce. Wiem, że można było ją zdobyć na Allegro, ale cena
była wygórowana i nigdy się nie skusiłam na zamówienie.
Kiedy w
końcu i do nas zawitała słynna Aussie poleciałam do Rossmanna i zaopatrzyłam
się w opakowanie maski do włosów 3 Minute Miracle Reconstructor.
Opakowanie
mnie zaintrygowało, ale muszę przyznać, że jest bardzo poręczne i wygodne.
Butla zawiera 250 ml maski i nie posiada zamknięcia, zamiast niego na
spodzie znajduje się silikonowy otwór przez który wylatuje maska po naciśnięciu
opakowania. U mnie na szczęście nic się nie wylewa i samoistnie nie wylatuje
(wiem, że niektóre dziewczyny trafiły na felerne opakowania).
Maska ma przyjemną i dość lekką konsystencję. Zapach ogromnie mi się podoba i przypomina mi gumę balonową z czasów dzieciństwa, choć zdarzają się i takie "smerfy-marudy", które go nie cierpią.
Skład
maski to jak wiadomo milion złowrogich silikonów, oblepiających nasze bezbronne
włosy i pasożytujących na nich do czasu kolejnego porządnego mycia…
Od ponad
roku staram się używać kosmetyków do włosów z bardziej naturalnymi składami, co
przynosi różne efekty. Wychodzę jednak z założenia, że od czasu do czasu można
sobie pozwolić na „chwilę zapomnienia” ;-)
Po umyciu
włosów nakładam maskę na całą ich długość i zostawiam nieco dłużej niż 3 min,
bo ok. 10-15 min. Po tym czasie spłukuję obficie włosy i już w trakcie tej
czynności czuję, że włosy są niesamowicie gładkie i śliskie.
Faktycznie
silikony na moich włosach potrafią czynić cuda, bo po ich zastosowaniu kłaki są
mięciutkie, gładkie i wcale się nie puszą. Po za tym zapach utrzymuje się na
włosach bardzo długo.
Maska
Aussie stała się moim „must-have” w łazience i raz na jakiś czas lubię ją użyć
i cieszyć się gładziutkimi włosami :-) Kiedy skończę pierwsze opakowanie na
pewno skuszę się na następne.