Kiedyś, na promocji w Hebe zgarnęłam jego konkurenta- Essie
Good to go, co by mieć porównanie obu gagatków.
Seche skończył mi się kilka miesięcy temu, więc od razu
ochoczo sięgnęłam po trochę już zakurzonego Essiaka…
Na początku muszę przyznać, że Good to go odrobinę mniej
śmierdzi niż SV. Choć sam smrodek akurat nie jest dla mnie wybitnie uciążliwy,
w końcu unosi się tylko przez kilka chwil.
Essie tak samo jak Seche gładko sunie po świeżo pomalowanych
paznokciach i nie ma problemu z jego aplikacją. Samo nakładanie jednak
przeprowadzam w inny sposób niż w przypadku SV, który najlepiej spisywał się
kiedy nałożyłam solidną kroplę przy skórkach i potem rozprowadziłam ją po całym
paznokciu. W ten sposób nie ściągał mi lakieru i nie „kurczył” go. Essie nie
sprawdza się niestety w tej metodzie i mocno bąbelkuje, dlatego nakładam go
pasmami, cieniutką warstwą jak kolorowy lakier.
Co do działania to nie zawiodłam się na nim i przyznam, że
spisuje się bardzo dobrze. Szybko wysycha i scala warstwy lakieru kolorowego i
podkładowego. Myślę, że przedłuża również trwałość manicure.
Jednak chyba ostatecznie po zużyciu buteleczki wrócę do
mojej pierwszej miłości w tej materii, czyli Seche Vite. Wydaje mi się, że
ładniej nabłyszcza on płytkę i sprawia wrażenie żelowych paznokci. Poza tym
jest tańszy.